W wojsku nie byłem, ale wojsko przeżyłem na stadionie – rozmowa z Robertem Mikołajczakiem

Dla młodszych kibiców lektura tego wywiadu może być szokująca. Były zawodnik Unii Leszno, Robert Mikołajczak odsłania kulisy budowania kariery w trudnych realiach początku lat 90. ubiegłego wieku. Mówi o walce z przeciwnościami losu i poświęceniu. Opowiada też o swoim niedoszłym transferze do Sparty Wrocław i reprymendzie jaką otrzymał od prezesa za zrobienie sobie zdjęcia z Samem Ermolenką.
Odwiedź nasze social media:
Licencję żużlową zdobył pan w 1991 roku. Unia Leszno miała wtedy bardzo sławnych liderów w osobach Romana Jankowskiego i Zenona Kasprzaka. Jakie były relacje pomiędzy panem jako młokosem, a tymi doświadczonymi żużlowcami?
Robert Mikołajczak: Panowała atmosfera szacunku dla starszych zawodników. Młodzi musieli się podporządkować. To były inne czasy i mentalność niż dzisiaj. Juniorzy musieli posprzątać w warsztacie i przy motocyklach nie tylko swoich, ale także tych starszych żużlowców. Dzisiaj takie rzeczy są już nie do pomyślenia, bo każdy zajmuje się wyłącznie sobą. Wtedy było jednak inaczej. Nie było mowy o tym, żeby młody chłopak wyraził słowo sprzeciwu.
Rozumiem zatem, że po treningach i zawodach zdarzało się panu myć motocykle Romana Jankowskiego i Zenona Kasprzaka?
Myłem te maszyny starszym niejednokrotnie, ale nie pamiętam już czyje one były. Młody chłopak nie był przypisany do pomagania konkretnemu zawodnikowi. Kiedy starszy żużlowiec prosił o pomoc, to bez dyskusji ją otrzymywał. Nie było miejsca na wyjaśnienia w stylu „nie mam czasu”.
Starsi zawodnicy traktowali juniorów po koleżeńsku czy bardziej z góry?
Każdy młody zawodnik w tamtych czasach mógł mieć swoje odczucia. Ja nie odbierałem tego w ten sposób, że ktoś mnie traktuje z góry. Starsi żużlowcy dobrze się do mnie odnosili.
Łatwiej było zaczynać karierę żużlową na początku lat 90. czy obecnie? Dziś dzieciaki są oklejone logotypami sponsorów i mają teamy.
Zdecydowanie łatwiej jest obecnie. Wtedy to była prawdziwa szkoła życia. Było o wiele skromniej, a miało się więcej obowiązków. Dziś już na starcie można liczyć na inne osoby. Juniorzy mają wsparcie w swoich rodzicach, pracują dla nich mechanicy, którzy mają spore doświadczenie i potrafią dobrze doradzić. Na początku lat 90. młody chłopak był zwykle zdany sam na siebie. Zdarzało się, że ktoś wpadał w oko starszemu zawodnikowi, działaczowi lub sponsorowi. Wtedy można było liczyć na pomoc. Takie sytuacje były jednak rzadkością. Najczęściej młody chłopak musiał przebijać się sam. Potrzeba było dużo samozaparcia, żeby przetrwać w tamtych czasach okres przed zdaniem licencji i bezpośrednio po tym. Na stadionie spędzałem całe dnie, niejednokrotnie także noce.
Dziś bardzo młodzi zawodnicy miewają po kilka kompletnych motocykli przed sezonem. Jak wyglądała pańska sytuacja sprzętowa na początku kariery?
W leszczyńskiej szkółce był najpierw jeden motocykl na dwóch. Jeśli się zrobiło postęp i trener widział, że coś z tego może być, dostawało się własny. Po zdaniu licencji można było otrzymać motocykl szkółkowy, na którym się wcześniej jeździło. On oczywiście wymagał remontu. Można też było dostać po kimś używany sprzęt. W pierwszym roku startów miało się jedną maszynę. Później można było postarać się o drugą, ale o zapasowych silnikach nie było mowy. Dwa motocykle wydawały się szczytem marzeń.
Czy młodzież w innych klubach miała wtedy podobną sytuację sprzętową?
Były kluby bogatsze i biedniejsze. Rywale mieli wtedy zazwyczaj po dwa motocykle. Trzeba jednak pamiętać też o tym, że jakość tych jednostek często się różniła. W zamożniejszych ośrodkach zawodnicy mieli lepsze i nowsze silniki i podzespoły. Na pewne rzeczy po prostu nie mieliśmy pieniędzy, ale jakoś to wszystko funkcjonowało. Wyglądaliśmy w miarę porządnie. Dziś, kiedy ogląda się czarno-białe zdjęcia można odnieść wrażenie, że było szaro i ponuro. W rzeczywistości żużel w latach 90. był kolorowy.
Dziś żużlowcy odziani są w jednolite mundurki. Tęsknię za barwnymi kombinezonami z lat 90.
Świat nie stoi w miejscu. Czasy się zmieniają i trzeba się z tym pogodzić. Jeśli chodzi o kolorystykę, to mnie również lata 90. podobały się zdecydowanie bardziej.
Zadebiutował pan w lidze podczas przegranego meczu barażowego o utrzymanie w 1991 roku. Jakie emocje towarzyszyły panu w tamtym momencie?
Byłem wtedy świeżo po licencji. To było dla mnie niesamowite wydarzenie. Nie jestem pewien czy miałem wtedy już za sobą jakąkolwiek imprezę młodzieżową. Wydaje mi się, że pierwszy raz na poważnie stanąłem pod taśmą właśnie w tym barażu we Wrocławiu. Byłem tak nabuzowany, że nawet nie wiem dokładnie, co się ze mną działo. Wystawił mnie do tego meczu trener Stanisław Sochacki. Unia wtedy jechała bez kontuzjowanego Adama Łabędzkiego, a ja dostałem jego motocykl. Niestety przejechałem pół okrążenia i zakończyło się wypadkiem na prostej. Nie byłem potem w stanie kontynuować jazdy w tym spotkaniu. Do dziś mam tę sytuację w głowie, bo uszkodziłem oba nadgarstki.
W połowie lat 90. o leszczyńskiej młodzieży było głośno. Pan oraz Damian Baliński i Adam Skórnicki byliście nadzieją na lepszą przyszłość Unii Leszno. Jakie panowały wtedy między wami relacje?
W sporcie zawsze jest rywalizacja. Byliśmy kolegami, którzy spędzają ze sobą czas na stadionie od rana do wieczora. Więzi między nami się tworzyły, traktowaliśmy się nawzajem życzliwie. To jednak nie zmieniało faktu, że potrzeba rywalizacji była spora, jeden chciał udowodnić drugiemu, że potrafi z nim wygrać.
Wspomniał pan po raz kolejny o tym, że spędzaliście na stadionie bardzo dużo czasu. To świadczyło nie tylko o specyfice tamtego okresu, ale także o waszym ogromnym zaangażowaniu.
W wojsku nie byłem, ale wojsko przeżyłem na stadionie. Tam naprawdę była szkoła życia. W tej chwili doceniam te doświadczenia, bo one zahartowały mnie na przyszłość. Człowiek musiał o wiele spraw samodzielnie zabiegać i walczyć.
W 1994 roku po spadku Unii Leszno do drugiej ligi głośno mówiło się o pańskim i Romana Jankowskiego spodziewanym przejściu do Bydgoszczy. Czy może pan rzucić światło na wspomnianą sytuację?
Było tak, że mieliśmy odejść. Razem z Romanem mieliśmy startować we Wrocławiu. Później ja sam miałem się tam przenieść. Były duże zapędy i chęci ze strony innych klubów. Ja miałem wtedy jakieś 19 lat. Podpisanie kontraktu w Bydgoszczy czy Wrocławiu byłoby dla mnie czymś takim, jakbym miał jeździć kilka tysięcy kilometrów od domu. Ciężko się było na to zdecydować. Finał był taki, że postanowiłem zostać w Lesznie. Bardzo tego zresztą chciałem. W tamtej sytuacji nie było tak, że zależało mi na odejściu z Unii. To inne kluby mocno zabiegały o mnie i o Romana jeśli chodzi o Bydgoszcz. Z Wrocławiem podpisałem nawet wstępne porozumienie.
Od wspomnianych klubów otrzymaliście atrakcyjniejsze propozycje finansowe niż z Leszna.
Nie chcę rzucać kwotami, ale w moim przypadku te propozycje to były ogromne pieniądze. Tylko ja w tamtym czasie nie byłem skupiony na sprawach finansowych. Dla mnie liczył się wtedy sport i chęć własnego rozwoju. Z perspektywy czasu trochę żałuję tego wszystkiego, bo nie ułożyło się potem idealnie. W Lesznie nie było bogato i decydując się na przejście bardzo bym skorzystał. Nie mam tu na myśli korzyści finansowych, tylko sportowe i sprzętowe. Chęć kontynuowania kariery w Lesznie okazała się silniejsza niż inne aspekty. Pojawiły się też osoby, które miały mi pomóc w zamian za to, że zdecydowałem się nie odchodzić. Niestety one nie wywiązały się ze swoich obietnic. Zostałem na lodzie. Sezon 1995 rozpocząłem na jednym starym motocyklu. Dopiero w trakcie rozgrywek mocno pomogła mi firma Agro Handel, która kupiła mi nowy motocykl.
Pan i Adam Skórnicki otrzymaliście kiedyś burę od prezesa Rufina Sokołowskiego. Nie spodobało mu się, że przed meczem ligowym podeszliście do zawodnika rywali, Sama Ermolenki z prośbą o autograf…
Tak było, pamiętam tę sytuację. To się wydarzyło w Łodzi. Wtedy nie widziałem w tym niczego złego. Ostatnio reprezentanci Polski w piłce nożnej robili sobie zdjęcia z Ronaldo. Sam Ermolenko był mistrzem świata, widząc takiego zawodnika byłem pod wrażeniem. Zrobiliśmy sobie z nim zdjęcie. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że nie należało tego robić, ale wtedy byłem bardzo młody. Rozumiem dlaczego prezes się wtedy na nas pogniewał.